W drodze...

Słyszałam wiele mrożących krew w żyłach historii o marszrutkach. Kiedy wsiadłam do żółtego busa, byłam pozytywnie zaskoczona! Kierowcy byli naprawdę doświadczeni, z głośników leciała nastrojowa, kirgiska muzyka, a tuż za mną siedziała trójka przeuroczych dzieci z Jalal-Abadu. Rozkoszowałam się więc tą podróżą, chociaż po kilkunastu godzinach entuzjazm zaczął przemijać: dziury i wyrwy na drodze dawały się nam we znaki, płyta z kirgiskimi hitami odtwarzana po raz setny odrobinę się znudziła,  a droga robiła się coraz bardziej niebezpieczna! Zamiast zdjęć dodaję filmik - przenieście się na chwilę do naszej marszrutki! :)
Pamiętam moment, kiedy w środku nocy obudziłam się z drzemki, a marszrutka stała w bliżej niezidentyfikowanym miejscu, na środku polnej drogi. Nagle zauważyłam, że siedzenie kierowcy jest puste.  Zastanawiałam się, czy już dojechaliśmy? Okazało się jednak, że to tylko przerwa na masaż: nasze dwa busy na chwilę przystanęły, żeby kierowca pierwszego mógł zrobić naszemu mały masaż karku. ;) W końcu dojechaliśmy do punktu docelowego! Podczas gdy na zewnątrz szalała ulewa, wszyscy padliśmy ze zmęczenia...

... a rano przywitał nas piękny poranek nad największym jeziorem Kirgistanu!

работа, работа! Czyli jak sprawdziliśmy się w roli nauczycieli?

Naszym głównym zadaniem w ośrodku była praca ze studentami z Jalal-Abadu, konkretnie: prowadzenie lekcji angielskiego. Jednak nasza aktywność wykraczała poza lekcje, wraz z nimi przygotowywaliśmy posiłki, sprzątaliśmy, myliśmy naczynia, a kiedy trzeba było–- przebieraliśmy kaszę! Ale o tym później. Popołudniu odbyła się pierwsza lekcja angielskiego. Choć ja uczyłam grupę zaawansowaną – poziom był zupełnie inny od tego, jaki założyliśmy. Choć byli to studenci „foreign languages”, którzy często od kilku lat uczą się języka, trzeba było zacząć od podstaw. Poziom nauki w tym kraju nie jest oszałamiający - daleko mu do ideału, lub chociaż jakichkolwiek standardów.  Na początku nie było łatwo, szczególnie w niższych grupach. Niektórzy studenci nie mówili ani po angielsku, ani po rosyjsku. Szybko jednak znaleźliśmy „wspólny język”. :)
Choć teoretycznie my przekazywaliśmy im wiedzę, której potrzebowali, zdaje mi się, że sami dostaliśmy od nich o wiele więcej. Była to lekcja ogromnej pracowitości, zaangażowania, dociekliwości.  Pamiętam moje studentki, które po każdej lekcji, zanim wyszły, podchodziły do mnie i dziękowały za lekcję, mówiły, że bardzo im się podobało. Niby prosty gest, ale za każdym razem mnie zaskakiwał.
Myślę, że nasza obecność w roli nauczycieli była bardzo ważna. Niestety w ciągu tych kilkunastu dni nie byliśmy w stanie przekazać im wszystkiego, co przygotowaliśmy: słownictwa, gramatyki, jednak mam nadzieję, że lekcje ich zainspirowały, pomogły otworzyć się na naukę języka i były szansą, by użyć go w praktyce.

Warto wspomnieć, że oprócz studentów w ośrodku nad Issyk-Kulem przebywały też dzieci z parafii katolickich, którym czas organizowały siostry, jednak my również od czasu do czasu byliśmy proszeni o małą pomoc. Ja osobiście bardzo zżyłam się z dzieciakami i spędzałam z nimi sporo czasu i nie mogłam wyjść z podziwu nad tym, jak troskliwe, mądre i wyrozumiałe mogą być niespełna 11, 12 letnie dzieci! Poza tym muszę przyznać, że były wspaniałymi nauczycielami rosyjskiego! :)

A w wolnym czasie: dyskoteki, wesela, górskie eskapady i przyrządzanie barana!

Kiedy kończyły się lekcje... zaczynała się zabawa! Tak naprawdę była to ciągła nauka: staraliśmy się porozumiewać ze studentami w jęz. angielskim. A okazji było wiele... Co wieczór spotykaliśmy się na zabawach. Nie były to jednak zwykłe dyskoteki: większość z nich zaczynała się od prezentacji naszych krajów: pokazywaliśmy, jak wyglądają u nas święta, z czego słyną nasze państwa, a przede wszystkim... co robimy na weselu! Ten ostatni temat nie miał końca: Kirgizi z niedowierzaniem słuchali naszych opowieści o tym, że większość osób decyduje się na ślub już po studiach, a my otwierałyśmy szeroko oczy, widząc ich reakcję: "Jak to? Masz 20 kilka lat i nie masz męża? U nas miałabyś już trzech synów!" ;) Te rozmowy i widoczne różnice kulturowe skłoniły nas do zorganizowania wieczoru "weselnego" - każdy zaprezentował swoje zwyczaje. Efekty poniżej:


Zapomniałam wspomnieć o losowaniu swojego "ангелa : otóż na samym początku obozu, każdy wylosował osobę, dla której będzie aniołem - polskim odpowiednikiem tej zabawy jest tak zwany "cichy przyjaciel". Wylosowanej osobie mieliśmy umilać życie za pomocą drobnych prezentów i niespodzianek, a ostatniego wieczoru każdy mógł podziękować swojemu aniołowi. Ranking najczęściej otrzymywanych prezentów: 1. czekolada 2. chipsy 3. chupa-chupsy. :D

Szansą, by jeszcze lepiej się poznać, był wspólny wyjazd w góry. Wieczornym śpiewom przy ognisku nie było końca, ale muszę przyznać, że najbardziej utkwiło mi w pamięci danie przyrządzone przez Kirgizów: baran, którego sami zabili i ugotowali. Mieliśmy okazję spróbować słynnej zupy z barana - shorpo oraz innych tradycyjnych "przysmaków"...

Wiele więcej niż kurs językowy

Wszystko, co dobre kiedyś się kończy. Nasza praca ze studentami dobiegła końca. Starałam się nie myśleć o tym jak o rozstaniu - choć każdy miał gdzieś z tyłu głowy świadomość, że prawdopodobnie nigdy więcej się nie spotkamy. Była to (dla mnie przynajmniej) zupełnie nowa sytuacja - nigdy nie miałam przyjaciół z tak odległego miejsca. Jednak to, co działo się w ciągu tych kilkunastu dni to o wiele więcej, niż zwykły kurs językowy.
To przede wszystkim spotkanie dwóch światów, które bardzo chciały się wzajemnie poznać.
Spotkanie, które otworzyło nam oczy na inną kulturę, pokazało jak bardzo różni się życie w państwach odległych o ponad 5 tysięcy km.
Spotkanie, które uświadomiło nam, że te różnice wcale nie dzielą, a wręcz przeciwnie - mogą nas tylko wzbogacić.
Spotkanie, którego nigdy nie zapomnimy. :)




Odpowiedz